11/12/2013

DOBRZE POWIEDZIAŁ O WSZYSTKIM

Well I think most importantly, it makes you come off as a pompous snob – taking from other cultures and refusing to let those same cultures consume your stolen bounty.

Ryder Ripps

http://ryder-ripps.livejournal.com/548.html

7/15/2013

NIEJEDNA DROGA SAMURAJA

Duże wrażenie zrobił na mnie film "Ghost Dog" Jima Jarmuscha. Jest w nim wszystko - samuraj, gangsterzy, hip hop, kreskówki, książki. Dużo różnych, zmiksowanych motywów. Rzadko ostatnio trafiam na dzieła, które na równym poziomie utrzymują powagę, lekkość, śmieszność i świeżość. Dzięki temu filmowi jeszcze mocniej tkwię w przekonaniu, że talent, umiejętności albo ważne sprawy mogą rozchodzić się w poprzek różnych dyscyplin.



7/12/2013

NIE ONANIZUJ SIĘ. NIWEA W MSN

Wciąż porządnie wypada zespół Niwea na koncertach, podoba mi się jej przeczyszczona, kontrastowa estetyka. Światło i dźwięk są tak samo istotne jak ich brak. Nie ma dymiarki, nie ma "Miłego młodego człowieka". W trakcie występu muzycy przez połowę czasu tkwią w zaciemnieniu, jakby pragnęli lepiej wybrzmieć na tle pustki. Dzięki temu wciąż na scenie jest ich pełno. Lubię zagrania, które wskazują na sprawy zasadnicze - w tym przypadku równomierne i zimne rozłożenie wrażeń. To patetyczne i przez to niedalekie do wyśmiania.

Faktycznie, śmieszne są sytuacje, kiedy w trakcie koncertu Niwei ktoś potraktuje ich w myśl zasad rządzących każdym innym popularnym koncertem - czyli normalnie. Pamiętam gościa, który w trakcie jednej z piosenek z pasją powtarzał za Wojciechem Bąkowskim te wszystkie rzeczowniki odczasownikowe. Rozbrajająco reaguje wtedy publiczność, traktując kolesia jako odmieńca, niegodnego uczestnika ceremonii.

Z pewnością ewoluująca stylistyka Niwei generuje wąską, lecz oddaną rzeszę fanów. Też ich lubię. Mam jednak nadzieję, że nie wszyscy onanizują się analizą sposobu, w jaki Bąkowski ustawia na scenie butelki z piwem.

+

Niwea, Wyjdzie Wojtek na dwór? Nie wyjdzie, nie ma Wojtka. Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Warszawa; 6 lipca 2013.

4/09/2013

STANISŁAW GAJEWSKI - "GAJEWSKI NIEZNANY"

Od dłuższego czasu studencka galeria Turbo działająca od trzech lat na warszawskiej ASP nie była w stanie przyciągnąć mnie żadnym ciekawym wydarzeniem, zaskakującą wystawą czy nawet zachęcającym opisem na Facebooku. Dopiero ostatnio, skuszony zapowiedzią wystawy Stanisława Gajewskiego „Gajewski nieznany”, postanowiłem przejść się do Turbo.

Właściwie wystawa rozpoczęła się wcześniej niż oficjalny wernisaż. Stanisław Gajewski na kilka dni został administratorem profilu galerii Turbo na Facebooku, na który co i rusz – niczym upierdliwy wirus – ładował osobliwą kolekcję obrazków i gifów znalezionych gdzieś na skraju Internetu (nadal można zobaczyć je na stronie Turbo). Ciekawe preludium zapowiadało  interesującą wystawę, którą przygotował Michał Drabik, znany z realizacji (jako Galeria Jednego Widza) w 2011 roku niezłej akcji Krzysztofa Ćwiertniewskiego „Ścisk” w kiblu w Zachęcie.

Po pierwsze, Gajewskiego nie ma na otwarciu wystawy. W galerii nie zobaczymy także żadnych fizycznie istniejących prac. Wszystko wyjaśnia się w końcu sali, gdzie ustawiono stanowisko z komputerem. Okazuje się, że artysta jest obecny w formie wirtualnej: zalogowany na facebookowym czacie i gotowy do rozmowy z widzami. Co jakiś czas wrzuca też kolejne obrazki, do których zdążyli się już przyzwyczaić ci, którzy śledzili profil Turbo. To trochę za mało, aby wprawić w osłupienie. Mimo, że nie widziałem wcześniej podobnych wystaw, to na usta ciśnie się „stare, było”.

Po drugie, Gajewski nie pokazuje też niczego odkrywczego. Internet pęka w szwach od tego rodzaju estetyki – wystarczy zalogować się do Facebooka, by potknąć się o co najmniej kilka obleśnych, kiczowatych, absurdalnych i śmiesznych obrazów o totalnie różnym rodowodzie. Nawet rozpatrując kolekcję Gajewskiego pod kątem „przegięcia i przesady” nie powinniśmy czuć się zaszokowani – są zbiory jak dla mnie bardziej wyraziste i pieprzne.














Po trzecie, nie mogę zgodzić się ze stwierdzeniem kuratora Michała Drabika, że „sposób budowania świata (przez Gajewskiego – przyp.) z czegoś, czego nie jest autorem, jest bardzo istotny”. Otóż jest wprost przeciwnie: zamienienie także „nie swoich” fotografii, gazetowych wycinków, tkanin i drobnych przedmiotów wykorzystywanych od początku XX do lepienia kolaży na rzecz internetowych znalezisk nie czyni jeszcze z tego gestu niczego wyjątkowego.

O ile sama wystawa nie zachwyca, to być może nieświadomie ociera się o choć jeden świeży problem. Na plan pierwszy wysuwa się oczywiście Internet, a Gajewskiemu oraz Drabikowi udało się co nieco o nim powiedzieć. W czasie, kiedy fanpage galerii Turbo dostał się w ręce Stanisława Gajewskiego, nastąpiło na nim swego rodzaju ożywienie – wcześniej dosyć nudny, obojętny i niemrawy przez te kilka dni zalany został (swoją drogą nie tak znowu dużą) falą lajków; pojawił się ruch. Wniosek jest jeden i oczywisty – dzisiaj dobrze poprowadzony profil na Facebooku to bardzo ważny element działalność, jedna z głównych składowych prawidłowego funkcjonowania. Nie dotyczy to tylko dużych korporacji, firm czy instytucji. Także artyści coraz umiejętniej korzystają z Facebooka i to nie jedynie w celach informacyjno – prezentacyjnych. Przykładem niech będzie Rafaël Rozendaal, na którego stronie mieszają się linki do nowych prac wespół z nowymi spodenkami jego dziewczyny, ulubionymi drinkami, wakacjami w Miami, bezzębnymi aktorkami czy wynikiem wyszukiwania w Google hasła „sad artist”. Profil na Facebooku może być dzisiaj uwspółcześnioną wersją przemyślanego autoportretu, co trafnie zobrazował w jednej ze swych prac Jaś Domicz.


 /  Jaś Domicz













I bądź co bądź udało się to Stanisławowi Gajewskiemu. Na poziomie internetu jego harce wywołały jakąś reakcję. Gorzej w galerii. Ludzie niemrawo podchodzili do komputera; autor wstawił kolejne przaśne obrazki, a konwersacja z nim rozegrała się na poziomie forum z gorącymi16. Trochę śmiechu i tyle. Łopatologiczne przeniesienie internetu do wnętrza galerii wyszło wybitnie sztucznie. Kto wie, czy nie najlepiej rozumiał to sam autor – wszystko rozegrał w jednym miejscu, żeby zrobić wystawę nie musiał nawet wychodzić z domu. My też nie musieliśmy.

+

Stanisław Gajewski, "Stanisław Gajewski nieznany". Galeria Turbo, Warszawa; 15 - 20 marca 2013.

12/03/2012

BEZ ETYKIETKOWANIA, CZYLI WITAM W RZECZYWISTOŚCI

W swoim ostatnim tekście na stronie ha.art.pl Karolina Plinta – autorka bloga Sztuka na gorąco – zajmuje się kolejnym świeżym tematem, odkopanym z odmętów Internetu. Tym razem wybór pada na zjawisko hipster-feminizmu, a właściwie jego przeciwwagę, czyli seksizm wśród hipsterów. Jak zwykle autorka rozpatrywany problem odnosi do własnej osoby i doświadczeń, co dobrze świadczy o jej przywiązaniu do wymogów kultury blogowej. Jednak wydaje się, że ten kij ma także drugi koniec. Czy Karolina Plinta polegając na aktualnych, artykułowanych głównie w Internecie wywodach i teoriach dotyczących najnowszej kultury, nie stępiła przypadkiem umiejętności zdroworozsądkowego odnoszenia ich do rzeczywistości?

Problem jaki stawia autorka wydaje się ciekawy i ważny. Wiadomo, że teraźniejszość lubuje się w cudzysłowach i torowaniu dystansem drogi do wszystkiego. Największa brednia jest brana w nawias i tym samym staje się strawniejsza, a czasem nawet zabawna. Warto się temu sprzeciwiać. Plinta na tym tle rysuje ponury obraz feministki, która z samego faktu bycia feministką „ma najgorzej”. Pisze – Chciałabym, aby ludzie o mnie myśleli: ona jest feministką, that’s cool. Raczej jednak nie mogę na to liczyć, właśnie z tego powodu, że po hipsteryzmie feminizm po prostu NIE JEST fajny. Jest za to lekko sztywniacki i nudny. Autorce wydaje się więc, że bycie fajnym i na czasie nie idzie w parze z myślą feministyczną. Jeśli to prawda, to z pewnością bolesna dla osoby, która w sieci kreuje się na blogerkę-celebrytkę.

W dalszej części tekstu autorka podaje przykłady z polskiego poletka, które jej zdaniem świadczą nawet nie tyle o głupim ironizowaniu na temat wszystkiego, co wręcz o postępującym mizoginizmie oraz bezmyślnym kulcie – jak pisze – „kultury podwórkowej”. Od stylu ubierania (gangsterski czy minimalistyczny, chuligański sznyt) przez muzykę (fani hip-hopu) po sztukę (wystawa „Huls” w Zachęcie) – obrywa się wszystkiemu. Za co? Za wszystko to, co czyni z nich jedynie bezpieczne oraz fajne rzeczy schowane pod wygodnym kloszem hipsterskiego dystansu oraz ironii. Rzeczy pozbawione naturalnego, często niebezpiecznego i złego kontekstu, którego nie chcielibyśmy doświadczyć na prawdę.

Tutaj Plinta bardzo celnie rozpoznaje ogólny problem trawiący nasze tu i teraz. Szkodliwe zamykanie rzeczywistości w cudzysłowach rozciąga się od zwykłych rozmów z przyjaciółmi po dyskursy uniwersyteckie, podczas których można przyznawać się np. do oglądania piłki nożnej, lecz jedynie w celu tropienia "widowisk w społeczeństwie współczesnym". Niestety podobnie wybiórczo patrzy Karolina Plnta, skupiając się tylko na tych obszarach, które w jakiś sposób pasują do tezy o mizoginizmie i seksizmie. Stąd też całkowicie błędny, wręcz komiczny w swej ignorancji przykład skojarzenia hip-hopu ze szkolnymi kolegami, którzy dokuczają dziewczynom, palą jointy, a pod nosem mruczą, że są Bogami. Dziwi fakt, że sama namawiając do autorefleksji i uważniejszego, samodzielnego myślenia autorka wpada w koleiny kolejnych schematów, stereotypowo wsadzając hip-hop do worka z blokowiskiem, łysymi dresami i przemocą.

Równie toporne są skojarzenia z pola sztuki. Krytykując wystawę „Huls” z Zachęty dotyczącą różnych praktyk artystycznego chuligaństwa, Karolina Plinta tendencyjnie korzysta z bon motu dotyczącego estetyzacji przemocy: Ach, czy jest we współczesnym świecie coś piękniejszego od wzniesionej, kibolskiej pały? Oczywiście, że nie – ustawmy je więc w galerii i zróbmy z nich uroczą instalację.

Oczywiście to przejaskrawienie jest raczej zabiegiem stylistycznym, ale doprowadzając logikę autorki do końca znajdziemy się pod ścianą z pretensją w podobnym stylu: po co w ogóle muzea i sztuka, skoro na świecie dzieje się tyle zła. Swoją drogą wystawa z Zachęty była faktycznie kiepska, jednak raczej z powodu estetyzowania przemocy, którą już wcześniej artyści sprowadzili w pracach jedynie do motywu, cytatu, zapośredniczenia i w końcu rozcieńczenia. W efekcie z żadnym chuligaństwem nie mieliśmy tam do czynienia (może z wyjątkiem szorstkiego, do bólu sensualnego i angażującego bez pardonu koncertu BNNT).  

To całkowicie normalne, że dla artystów agresja jest inspiracją, jak każda inna. Mnie akurat ani to ziębi ani grzeje. Trzeba być bardzo przewrażliwionym, żeby pojedyncze zapośredniczenia traktować na równi z ich ponurym źródłem. Naprawdę dresowy styl ubierania czy nawet modna ostatnio podnieta Paktofoniką powinny skłaniać ludzi do wysublimowanej autorefleksji? Czy Konrad Smoleński, Wojciech Bąkowski, Cyprien Gaillard i Radek Szlaga to artyści ślepi na rzeczywistość, jedynie korzystający z dobrej koniunktury na podwórkowo-chuligańskie wątki? Według mnie akurat w sposób przemyślany, sensowny i intrygujący wykorzystują lub wykorzystywali potencjał zawarty w procesie dewastacji i niszczenia. Gdzie tu seksizm, mizoginizm, rasizm? U Plinty jednak na samo hasło: kij bejsbolowy, hip-hop albo bluza z kapturem, otwierają się linki osobliwych skojarzeń. Za wszelką cenę stara się otworzyć napotkane drzwi kluczem, kiedy wystarczy zwyczajnie pociągnąć za klamkę

 /  Gangsterzy







Widać to dobrze, gdy autorka niechętnie odnosi się do cytatu z rapera Sokoła w tekście Tymka Borowskiego dotyczącym wystawy Sławka Pawszaka w zielonogórskim BWA. Oj, hip-hop, toż to bez sensu. Tymczasem jest wprost przeciwnie; Pawszak od jakiegoś czasu umiejętnie i celnie wyłapuje hip-hopowe urywki odnosząc je do sztuki i figury artysty (może nawet siebie samego):

Spływa na mnie stylu Niagara.
I tak rozpierdalam, więc po chuj mam się starać?
(Tede)

Sram na sztukę, artyzm jestem rzemieślnikiem
To nie żarty, napierdalam rap muzykę
Jestem cieślą, hebluję rap wiesz to
(Tede)

Rozumiem, że nie każdy jest fanem tego rodzaju poetyki. Warto się jednak zastanowić, czy nie jest to po prostu rodzaj współczesnych memów? Krótki, lecz treściwy przekaz niosą nam dziś koty, filmowi bohaterowie, księżniczki z bajek Disneya – czemu nie mogą raperzy? Do tego warto zobaczyć niedawny film Jasia Domicza „Fame” (pokazujący na przykładzie opolskich raperów różne sposoby dystrybuowania kultury), aby przekonać się, że obraz rapu i jego wykorzystywania jest mniej ponury i jaskrawy niż rysuje to Plinta.

Tak jak powoli klasyką naszych czasów staje się estetyka netartowa, seapunk czy ta rodem z Tumblra (zresztą nieraz admirowana przez Karolinę Plintę), tak może nadeszła pora, żeby za naturalne uznawać opisywanie życia z różnych, alternatywnych pozycji. Nie jedynie tych, na których sami się okopaliśmy.

9/30/2012

SPRZECZKA Z ZAMKNIĘTYMI OCZAMI

Kończą się wakacje, więc czas idealny, aby powiedzieć coś o szkole. Na szczęście nie jedyny nastawiam się na baty – markety już od czerwca namawiały na zeszyty, piórniki i kredki. Lepiej być gotowym zawczasu. Także na nieuniknione wkurzenie skierowane pod adresem swojej szkoły. Wydaje mi się, że wynikające często z pewnego rodzaju otumanienia, co w konsekwencji prowadzi do pudła – wkurzenie rozładowuje się nie tam, gdzie trzeba, nie obejmuje faktycznego według mnie problemu.

Uniwersytet to akademia. Przedmioty tam prowadzone, w większości niezależnie od kierunku, siłą rzeczy korzystają z narzędzi naukowych, akademickich właśnie. Burzenie się na to uważam za dziwaczne i porównywalne do sytuacji, kiedy razi nas, że dół wykopuje się szpadlem, a nie garnkiem. Lamenty – skądinąd często słuszne – że trzeba się wyuczyć kolosalnej ilości slajdów i dat są najmniejszym problemem, którego istota tkwi według mnie w swoistym zabunkrowaniu, kurczowym trzymaniu się tylko jednych metod, tylko jednych rozwiązań i co chyba najgorsze – przedstawianiu ich jako świeżych, nowych, luźniejszych. Niby to innych niż zatęchłe i niepotrzebne kucie dat i obrazków.

Na początku to faktycznie wkurzające. Wydawało mi się, że największą bolączką historii sztuki, którą studiuję jest beznadziejne wkuwanie na pamięć rzeczy, które i tak się zapomni, nudne wykłady o średniowiecznym rzemiośle, typach nagrobków itp. Jak się okazało orzeźwienia nie przyniosły wcale zajęcia ze sztuki XXI wieku, chociaż wiele osób twierdziło, że to najlepsze, co podczas studiów ich spotkało – lepsze na pewno niż nudne średniowiecze. To dobry przykład zupełnie błędnego oglądu sytuacji, kiedy koncentrujemy się jedynie na pojedynczych elementach, nie potrafiąc lub nie chcąc dostrzec tego, co wokół nich. Przyzwolenie na bycie ładną, nową – lecz niesamodzielną – marionetką.

To co męczyło podczas omawiania sztuki dawnej przy współczesności nie zniknęło, a nawet mocniej dało o sobie znać. To taki sam akademizm, tylko że współczesny. Paradoksalnie jeszcze bardziej restrykcyjny i sztywny niż w przypadku omawiania epok wcześniejszych. Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę najwięcej swobody w myśleniu, największej dozy krytycyzmu i zdroworozsądkowych spostrzeżeń zaznałem podczas dyskusji o średniowiecznych kielichach, a nie analizując filmy Sasnala czy Radziszewskiego (nic im nie umniejszając – nie o to tutaj chodzi).

Owa skostniałość ma pewnie podłoże historyczno-polityczne związane z ustrojową transformacją. Polska – zapóźniona w stosunku do Zachodu – zaczęła od zera czytać i przerabiać autorów, korzystać z teorii, idei obecnych w nauce już od kilku dziesięcioleci, do tego nieraz już przemielonych na kilka sposobów. W niektórych przypadkach zapewne dwadzieścia lat niewiele w tym temacie zmieniło. To jednak zjawisko dosyć naturalne – zawsze za najcenniejsze uważamy zabawki, których wcześniej nie mogliśmy mieć. Chodzi o pewien rodzaj nostalgicznego przywiązania. Znacznie gorsze wydają się być wygenerowane tym mentalne przyzwyczajenia, nie pozwalające zauważyć, że świat jest już trochę inny niż pół wieku temu i potrzebuje innych modeli opisu niż „przerabianie traumy”, „dekonstrukcja wizerunków” czy „spektakle władzy”. To kategorie, które mogą stanowić jedynie ciekawy materiał antykwaryczny, a były i są podawane jako naukowa świeżość. Niestety nierzadko do psutych brzuchów. A jak się jest głodnym, to się łyka byle co.

Nie twierdzę, że popularne dziś akademickie dyskursy są kompletnie oderwane od rzeczywistości. Zapewne nieraz nawet teorie sprzed kilku wieków mogą okazać się całkiem pasujące i zgrabnie implikowane do postaw współczesnych. Problemem jest, że coraz częściej dyskusje – wydawałoby się całkiem świeże – wpadają w koleiny kolejnych schematów. Kolejne intelektualne pudełka, stawianie kolejnych twierdz-bunkrów.

Bardzo dobrze obrazują to dyskusje w ramach jakiś zajęć, kiedy w grę wchodzą zjawiska możliwe do opisania za pomocą przykładów z szeroko rozumianej kultury – np. hip-hopu, piłki nożnej, programów telewizyjnych. Dopóki zjawiska te są rozpatrywane z pozycji akademickich, znajdują się w bezpiecznym nawiasie naukowego dyskursu – wszystko gra. Komplikacje pojawiają się, kiedy ktoś nagle rozwala nawiasy i zaczyna opowiadać o tych sprawach PO PROSTU, odwraca sytuację patrząc na rzeczywistość z perspektyw najbardziej lokalnych i konkretnych, a nie intelektualnych konstrukcji. Za wartościowszy od wystaw w galerii uważa mecz piłki nożnej, a etyki tyle samo wyniesie z rapowej piosenki co wiersza Zbigniewa Herberta. Nie mówiąc już o sposobach dystrybuowania, sprzedawania czy tworzenia kultury dobrze wyrażających się np. w praktykach lokalnych hip-hopowców, co sugestywnie przedstawił ostatnio Jaś Domicz w filmie „Fame”.    

Wygląda na to, że mile widziane jest poruszać się lokalnie i stąd wyciągać wnioski, ale nie traktować tego serio. Podniecać się literaturą klasy B, ale tylko na użytek pracy badawczej. Oglądać czasami piłkę nożną, ale tylko w celu tropienia „widowisk w społeczeństwie współczesnym”. W taki sposób nie da się zrozumieć rzeczywistości, a jedynie złudzenia. Sytuacja przypomina trochę jazdę samochodem z kolesiami, którzy tępo gapią się na strzałkę prędkościomierza. Niczym dzisiejsi akademicy (ale często też artyści, politycy czy po prostu ludzie) ślepo wpatrzeni we wcale niedzisiejsze teorie i nieswoje tematy samograje, boją się zwyczajnie wyjrzeć za okno. Na życie.

9/25/2012

BIMBROWNIA JAKO KLUB WOLNOŚCI

"Trailer" - wystawa Radka Szlagi w Galerii Foksal - obiecująco nastawiał do obszerniejszego pokazu "Freedom Club", który od 8 września można oglądać w CSW Zamek Ujazdowski. Jak to z filmowymi zwiastunami bywa, często polegają one na żywiołowo zmontowanych migawkach z kilku scen, nie wiążąc ich dokładną narracją, a jedynie sugerując ogólną atmosferę i klimat całości. Pełnometrażowe dzieło może okazać się czymś innym niż tylko prostym rozwinięciem zarysowanej wcześniej problematyki.

CAŁOŚĆ: http://www.obieg.pl/obiegtv/26397

9/17/2012

PIOTR GRABOWSKI - "RETORSJE"

Niewielka salka CSW Zamek Ujazdowski za sprawą Piotra Grabowskiego nie zamieniła się na szczęście w nudnawy zbiór przedmiotów opartych na niewyszukanym temacie-samograju, co do tej pory było udziałem wystaw w ramach „PKO Project Room”.

Wystawa „Retorsje” ubiegłorocznego laureata konkursu Samsung Art Master polegała na nie tyle prezentacji kilku nowych prac, co była próbą skonstruowania pewnej sytuacji wprawiającej widza w niemiłe zakłopotanie i lekką dezorientację – głównie za sprawą otoczenia ścian elektrycznym płotem (służącym na co dzień do trzymania w ryzach bydła). Odbiór prac był więc siłą rzeczy ograniczony, przy czym Grabowski w tych bardziej przystępnych punktach także zacierał ślady – a to kryjąc się za podrabianymi po wielokroć podpisami sławnych ludzi, a to konstruując na podłodze zaskakujący kolaż ze szkła, betonu i patyków przypominający popularny wojskowy kamuflaż. Na każdym więc poziomie natrafiało się na prztyczek, niemożność przyłapania twórcy na gorącym uczynku, jasnym komunikacie.

Zdaje się, że niepokój był w tym wypadku zaprogramowany, mający na celu wykrzesać w głowie odbiorcy pierwiastek aktywności, zmusić do zmierzenia się z niemiłą sytuacją. W dyplomatycznej nomenklaturze retorsje to rodzaj odwetu na niekorzystne dla nas poczynania drugiej strony i do odwetu zdaje się zapraszać Grabowski. Co wyniknie z próby wyjścia poza ograniczające ramy elektrycznego płotu? Jeśli sugerować się prezentowanym filmem, gdzie w grze komputerowej artysta zbudował zoo z wilkami i bez klatek, wynik nie wydaje się optymistyczny.

Ale warto próbować, bo nic nie jest pewne – w zoo ludzie jakoś nie mogą umrzeć, wojskowy kamuflaż bardziej jest organiczny w pracy Grabowskiego niż na żołnierskim uniformie, a elektryczna ogrodzenie po dotknięciu nie kopie.

Grabowski na wystawie pogrywał i szafował naturą, kulturą i w końcu wirtualnością. Przenosząc i miksując elementy na różnych poziomach nie tylko zacierał między nimi granice, ale co ciekawsze namawiał do uważniejszego przyglądania się, śledzenia, myślenia – nie tylko w galerii, a przede wszystkim poza nią. 

+

Piotr Grabowski, Retorsje. CSW Zamek Ujazdowski, Warszawa;  28 sierpnia - 9 września 2012.

5/17/2012

ADAM ADACH - "REPREZENTACJA"

Wystawa Adama Adacha nie jest wystawą stricte o piłce nożnej - informuje wystawowa notka. To prawda, artysta tropi pozasportowe smaczki, którymi futbol często obrasta, pozostawiając jego widowiskowość i potencjał za szeregiem mniej lub bardziej ciekawych anegdot.

W związku ze zbliżającymi się Mistrzostwami coraz głośniej słychać o różnych akcjach związanych mniej lub bardziej z piłką nożną i całym społeczno – politycznym kontekstem EURO. W tyle nie pozostają oczywiście działania artystyczne – głównie płynące pod prąd sportowej podniety. Wystawa "Reprezentacja" Adama Adacha w BWA jest jednak zjawiskiem innym, typowym dla galerii sztuki, gdzie samej piłki nożnej jest niewiele, a jedynym kontekstem odnoszącym ją do rzeczywistości (i to tej najbliższej) jest sąsiedztwo Stadionu Narodowego.

W swoich najnowszych pracach (wszystkie wykonane w tym roku) Adach wychodzi co prawda od futbolu, ale tylko na zasadzie wytropienia wśród niego ciekawych, chwytliwych kontekstów – przywiązania kibiców do ukochanej drużyny czy kwestii narodowych mieszanek wśród jednej reprezentacji. Stąd już tylko krok do akademickich tematów samograjów – np. problematyki tożsamości. Niestety, artysta czyni ten krok, całkowicie niwelując wizualną, emocjonalną i intelektualną siłę piłki nożnej, zwykłego meczu.

W tekście do wystawy wyczytuję, że kluczowe są zwłaszcza dwa obrazy. To wizerunki dwóch najbardziej „problemowych” w historii polskiej piłki nożnej zawodników: Józefa Klotza oraz Ernesta Wilimowskiego. Pierwszy był Żydem, grał w żydowskich klubach i strzelił pierwszą bramkę w historii polskiej reprezentacji. W trakcie wojny zginął w gettcie. Drugi z kolei był piłkarską gwiazdą międzywojnia, potem podpisał volkslistę i występował kilkakrotnie w koszulce III Rzeszy. Oczywiście, że to postacie bardziej problematyczne, a ich przypadki gatunkowo cięższe niż dzisiejsze kupowanie meczów czy rozbijanie się piłkarskich celebrytów drogimi furami. Czy potrzebują jednak sztuki by zaistnieć? Są raczej interesujące same z siebie, a nie z faktu, że stały się tematem obrazów. Nie wymagają artystycznej podpórki. Tak samo mocy, energii czy nawet agresji kibiców więcej doświadczam oglądając YouTube – czy to będzie ustawka rosyjskich kiboli czy kilkadziesiąt tysięcy kibiców Liverpoolu śpiewających, że „You will never walk alone” – niż blady wobec nich obraz mężczyzn wpisanych w kształt żyletki.

Jeśli przyjrzeć się na „Reprezentację” jako sytuację artystyczną – wszystko gra, normalna wystawa sztuki z nowymi obrazami, popularnym tematem, szerokimi kontekstami. Jednak czasem warto spojrzeć szerzej, a raczej dokładniej, konfrontując rzeczywistość z jedynie mówieniem o niej. Przecież oprócz obrazów „trochę o piłce nożnej” jest sama piłka nożna – niejednokrotnie rodzaj sztuki wizualnej przewyższającej błyskotliwością, wizualnością i emocjami wystawę w galerii.


Adam Adach, Reprezentacja. BWA Warszawa, Warszawa; 21 marca - 16 maja 2012.

12/01/2011

SZTUKA W KIBLU

Kogo nie zaciekawiła trwająca w Zachęcie wystawa Wolfganga Tillmansa i akurat trafił w dogodną porę, odświeżenie spotkał w galeryjnej toalecie. Odświeżenie artystyczne. 

W grudniowy wieczór wystawą Krzysztofa Ćwiertniewskiego Ścisk rozpoczęła swoją działalność mobilna Galeria Jednego Widza, założona przez studentów Akademii Sztuk Pięknych – Michała Drabika i Łukasza Izerta. Istotą galerii ma być możliwość intymnego, niezakłóconego kontaktu odbiorcy z dziełem sztuki, a także brak stałej siedziby skutkujący koniecznością realizowania własnego programu wystawienniczego w ramach znanych placówek artystycznych. Pierworodna wystawa trafiła do Zachęty Przyjaciół Sztuk Pięknych, której to sama nazwa (a także określenia np. sal wystawienniczych – sala matejkowska, Narutowicza) wskazuje na dużą pompatyczność i nobliwość instytucji. W końcu to tutaj swój pierwszy, zakrojony na tak szeroką skalę, a potem uznany za przełomowy pokaz miał Wilhelm Sasnal czy ostatnio Jakub Julian Ziółkowski. Na naszej scenie artystycznej wystawa w Zachęcie jest dla polskiego artysty rodzajem namaszczenia, ukonstytuowaniem sytuacji, po której już „nie pogadasz”. W takim wypadku za start z wysokiego C należy uznać pokaz Krzysztofa Ćwiertniewskiego – tak młodego artysty w tak ważnym miejscu. Od momentu „Ścisku” w jego CV uczciwie może widnieć „wystawa w Zachęcie”.

Ćwiertniewski w ciasnej kabinie z kiblem (na czas trwania wystawy zamienionej w Galerię Jednego Widza) wystawia pokaźną serię obrazów, których nie da się zobaczyć. Zbita masa zasłaniających się wzajemnie płócien zostaje wepchnięta pomiędzy dwie ściany małego pomieszczenia. Pomimo słusznej kontestacji, że nie można dostrzec żadnego z nich, ten prosty gest ewokuje sporo problemów, zwracając m. in. uwagę na utrudniający wpływ przestrzeni w odbiorze sztuki – w tak klaustrofobicznym wnętrzu siłą rzeczy nie da się dogodnie pokazać prac. Można ten problem przełożyć na odbiór sztuki z klasycznego white-cube’a, który poprzez swoją sterylną biel, wyjaławia także myślenie widza. Praca artysty ma więc wymiar krytyczny, multiplikowany jeszcze bardziej miejscem,  w którym jest pokazywana. Jak widać można wystawić nic nieznaczące obrazy w artystycznie uświęconej przestrzeni, co dzisiaj nie wydaje się przecież obcym zjawiskiem.

 / "Ścisk" - Krzysztof Ćwierniewski 
          (fot. Kuba Mazurkiewicz)
Wystawa Ćwiertniewskiego ze swoim aspektem krytyczności wpisuje się w szerszą, ogólnoświatową nawet tendencję bazgrania i kombinowania, wyrażania wprost poglądów osobistych, politycznych, społecznych itd. w toaletach w różnych miejscach: szkołach, knajpach, dworcach. Z kolei Bob Dylan mówił, żeby strzec się łazienek gdzie nie piszą na ścianach. Taka przestrzeń nie jawi się więc jako alternatywna do wystawiania sztuki komentującej, a najbardziej klasyczna – duży plus dla kuratorów (Michała Drabika i Łukasza Izerta), że tak zgrabnie dobrali miejsce.

W tekście kuratorskim do wystawy wydrukowanym na papierze toaletowym kuratorzy zwracają też uwagę na przerost w dziele sztuki warstwy dyskursywnej, zapychającej i trującej główny przekaz artysty. W przypadku tej interwencji treść, symbolika, znaczenia zostały poprzez niewidzialność obrazów zredukowane do minimum. Pytając w sposób dosyć tendencyjny: stawiać na ilość czy na jakość kuratorzy zbliżają się i przekładają na teraźniejszość problematykę podjętą przez amerykańskiego historyka sztuki Normana Brysona, który w tekście Dyskurs i figura zapewniał, że do doczytania głównego sensu, przesłania treściowego obrazów malarzy renesansowych wystarczą nierzadko jedynie trzy elementy – reszta to wizualny naddatek.

 / "Grosz czynszowy" - Masaccio






Ścisk z pewnością jest wystawą udaną, sprawnie realizującą postulaty sztuki krytycznej, bo osadzoną mocno w rzeczywistości. Prosty gest Krzysztofa Ćwiertniewskiego zwraca uwagę na kilka ważnych z punktu widzenia zwłaszcza młodego artysty czy studenta spraw. Jak jednak faktycznie wyglądało deklaratywne założenie Galerii Jednego Widza o tym osobistym kontakcie z dziełem? Uważam, że wydarzenie z toalety w Zachęcie bardziej przypominało profesjonalną, lecz półlegalną, towarzyską atrakcję, niż cichą i prywatną możliwość konfrontacji z dziełem. Ta nieodzownie związana jest z najprostszym szkolnym kiblem, w którym „HWDP”, „Donald matole” i gdzie wybuchają petardy.

+ 

Krzysztof Ćwiertniewski, Ścisk. Zachęta Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa; 1 grudnia 2011.

11/16/2011

NAJNOWSZE STARE OBRAZY MICHAŁA CHOJECKIEGO

Lubię, kiedy o sztuce mogę opowiadać. Nie tylko oglądać, rozważać, opisywać pojedyncze wystawy, ale wynosić ze sobą myśli również po wyjściu z galerii lub innego miejsca, w którym pokazuje się sztukę – aż do kolejnej wystawy, która staje się następnym rozdziałem jednej historii. I to nie wynika z osobistych predyspozycji czy chęci zapamiętania zjawisk odciskających w głowie jakiś ślad. Niektóra sztuka po prostu zmusza do tego, sama w swych kolejnych odsłonach jest rodzajem gęstej opowieści, utkanej często z raptownych zmian – raz stylistycznych, innym razem wynikających z przewartościowań poglądów, koncepcji artystycznych. Tak dzieje się w przypadku twórczości Michała Chojeckiego.

Pozainstytucjonalne, oddolne, wystawy Michała Chojeckiego to wydarzenia specyficzne, naturalnie różniące się od klasycznych ekspozycji. Stanowią przeciwwagę dla pokazów w galeryjnych white – cube’ach, ponieważ sztuka Michała ma niewiele wspólnego z aspektem instytucjonalnym, komercyjnym. Przechadzając się po prywatnych pokojach z rozwieszonymi obrazami nie trzeba czuć się osaczonym białą sterylnością galerii i w ogóle przeświadczeniem, że znajdujemy się w miejscu „od sztuki”, nic nie szkodzi, kiedy dotknie się pracy, nic też nie szkodzi, kiedy obrazy nie interesują w ogóle. Panuje bezpretensjonalność i możliwość szczerych zachowań. Ale nie jest też tak, że na alternatywności wystawienniczej przestrzeni się kończy. Punktem wyjścia jest w przypadku Chojeckiego zawsze sztuka, zwornikiem dla znajomych pojawiających się w mieszkaniu, spotykających się, pijących piwo jest sztuka – nigdy odwrotnie. To nie są po prostu towarzyskie spędy z malarstwem jako fajną dekoracja, na dokładkę.

Najnowsza wystawa Przekleństwa i radości starych obrazów jest rodzajem odświeżenia. W prywatnym mieszkaniu Chojeckiego obrazy sprzed kilku lat, z okresu studiów, o ściśle określonym znaczeniu związanym z konkretnymi poglądami, konkretną koncepcją malarstwa (link do tekstu), z „wiarą w obraz” zostają przywołane do życia na nowo. Pretekst, impuls do pokazania – jak często w sztuce Michała Chojeckiego – pozaartystyczny, konkretny, prozaiczny nawet. Trochę przypadkowe natknięcie się na odwrócone płótna, odłożone po kątach i zabierające przestrzeń mieszkania skupiły uwagę artysty z powrotem na sobie. Dlaczego został wykonany ruch, dlaczego ponownie zostają przywołane obrazy, których znaczenie i funkcja zostały odwrócone do ściany? Czy tylko dla czystego odświeżenia miejsca, uporządkowania przestrzeni mieszkalnej? A może minione problemy, tematy, idee związane z tymi obrazami zaprzątają głowę artysty ponownie? Michał Chojecki już kilka lat temu pisał:

Lubię wracać do starszych obrazów, bo one są nie tylko zapisem, ale przede wszystkim rozwiązaniem jakiegoś problemu.

Nie wydaje się więc, aby praktyka ponownego zetknięcia się z wcześniejszymi obrazami, wzmocniona jeszcze ekspozycyjną, społeczną ramą upowszechnienia wynikała z sytuacji, że na nowo, po raz kolejny u artysty pojawiają się odległe, przeszłe poglądy i myśli wyartykułowane starymi obrazami – co symbolicznie jest zawarte przecież w odwróceniu ich licem do ściany, upchaniu gdzieś w kąt, składowaniu i potykaniu się o nie. W zgodzie z cytatem, powieszony ponownie na ścianie obraz ma charakter już skończony, nie informuje, nie jest transparentny na to, co go w czasie malowania motywowało. Nie przypomina i nie naświetla po raz kolejny źródła swojego powstania oraz emocji, refleksji jego twórcy. Zostaje sam dla siebie, stanowi rozwiązanie jakiegoś problemu, a nie jego wyrażenie. Jego wartości zacieśniają się niebezpiecznie do wartości jedynie wizualnych. Ale czy to źle? Moje poczucie autentyczności tej sztuki, możliwości nieskrępowanych reakcji, świeżości tych obrazów pomimo ich chronologii, ich „wieku” wynika właśnie z nieobecności już znaczeń i kontekstów nadanych przez artystę. W przeciwieństwie do dominujących w świecie sztuki tendencji, które każą twórczość traktować wektorowo, gdzie starsze prace są traktowane jako schody prowadzące do prac nowszych – tych podniecających, dyskutowanych, najbardziej problematyzowanych, Chojecki niweluje chronologię wprowadzając kategorię aktualności w miejsce nowości.

Nie po raz pierwszy zresztą Chojecki aktualizuje swoje wcześniejsze działania. W roku 2009 wystawił spalone obrazy. Zwęglone krosna smętnie i żałośnie figurowały na tle białej ściany, ale stanowiły przede wszystkim dosadne przyznanie się do niepowodzenia, nieumiejętności rozwiązania postawionego problemu. Kiedy obraz nie spełnia swej podstawowej funkcji, nie rozwiązuje jakiejś sprawy, jest pudłem, pustką i nie ma racji bytu – trzeba go zniszczyć. W latach 70 – tych amerykański artysta John Baldessari spalił swoje wczesne obrazy, ale traktował to jako rodzaj nie tyle oczyszczenia lub potwierdzenia błędu, co powołania ze starego czegoś nowego – popiół ze spalonych obrazów stał się składnikiem ciastek. Feniks odrodził się ponownie, tym razem w życiu, nie sztuce. The Creamtion Project Baldessariego łączył praktykę artystyczną z tą codzienną, życiową, skoncentrowaną choćby na wypieczeniu ciastek. Czy czymś bardzo odległym jest ponowne wykorzystanie starych obrazów na nowej wystawie Michał Chojeckiego? Kiedy czyta się teoretyczną część dyplomu artysty, dotyczącą w dużej mierze malarstwa z najnowszej wystawy wcale nie wydaje się, aby te słowa zostały wypowiedziane tylko w odniesieniu do tamtych obrazów, tamtych lat, tamtej postawy artystycznej. Siłą sztuki Michała Chojeckiego jest właśnie to, że postawa nie jest wykalkulowaną, stworzoną dla doraźnych celów i czasów, postawą jedynie artystyczną. To jest przede wszystkim postawa życiowa. Stąd aktualna i wcześniejsze wystawy w prywatnych mieszkaniach, stąd wystawy o osobistych doświadczeniach z podróży po Syberii. Stąd też prywatne, intymne wyznania – jak w galerii XX1. Paradoksalnie, okazuje się, że sztuka, jej tworzenie nie jest najistotniejszą wartością w praktyce artystycznej. Jest właśnie życie, potrzeba opowiadania, potrzeba wypowiedzi – raz za pomocą zdjęć z podróży, innym razem za pomocą tekstu. Też za pomocą malarstwa. Przekleństwa i radości starych obrazów, spowodowane trzeźwym zwróceniem uwagi na to, co fizycznie przeszkadzało, nie są jakąś jednolitą erudycyjną wypowiedzią, wystawa nie komentuje niczego, nie mówi o kondycji sztuki, nie ma regulaminowej, narzuconej kuratorsko całościowej linii odbioru. Ale są obrazy. No i szczerość.

+

Michał Chojecki, Radości i przekleństwa starych obrazów. Mieszkanie artysty na Marszałkowskiej, Warszawa, 21 - 23 października 2011.