Kończą się wakacje, więc czas idealny, aby powiedzieć coś o szkole. Na
szczęście nie jedyny nastawiam się na baty – markety już od czerwca namawiały na
zeszyty, piórniki i kredki. Lepiej być gotowym zawczasu. Także na nieuniknione wkurzenie
skierowane pod adresem swojej szkoły. Wydaje mi się, że wynikające często z
pewnego rodzaju otumanienia, co w konsekwencji prowadzi do pudła – wkurzenie
rozładowuje się nie tam, gdzie trzeba, nie obejmuje faktycznego według mnie
problemu.
Uniwersytet to akademia. Przedmioty tam prowadzone, w większości
niezależnie od kierunku, siłą rzeczy korzystają z narzędzi naukowych,
akademickich właśnie. Burzenie się na to uważam za dziwaczne i porównywalne do
sytuacji, kiedy razi nas, że dół wykopuje się szpadlem, a nie garnkiem. Lamenty
– skądinąd często słuszne – że trzeba się wyuczyć kolosalnej ilości slajdów i
dat są najmniejszym problemem, którego istota tkwi według mnie w
swoistym zabunkrowaniu, kurczowym trzymaniu się tylko jednych metod, tylko
jednych rozwiązań i co chyba najgorsze – przedstawianiu ich jako świeżych,
nowych, luźniejszych. Niby to innych niż zatęchłe i niepotrzebne kucie dat i
obrazków.
Na początku to faktycznie wkurzające. Wydawało mi się, że największą
bolączką historii sztuki, którą studiuję jest beznadziejne wkuwanie na pamięć
rzeczy, które i tak się zapomni, nudne wykłady o średniowiecznym rzemiośle,
typach nagrobków itp. Jak się okazało orzeźwienia nie przyniosły wcale zajęcia
ze sztuki XXI wieku, chociaż wiele osób twierdziło, że to najlepsze, co podczas
studiów ich spotkało – lepsze na pewno niż nudne średniowiecze. To dobry
przykład zupełnie błędnego oglądu sytuacji, kiedy koncentrujemy się jedynie na
pojedynczych elementach, nie potrafiąc lub nie chcąc dostrzec tego, co wokół
nich. Przyzwolenie na bycie ładną, nową – lecz niesamodzielną – marionetką.
To co męczyło podczas omawiania sztuki dawnej przy współczesności nie
zniknęło, a nawet mocniej dało o sobie znać. To taki sam akademizm, tylko że
współczesny. Paradoksalnie jeszcze bardziej restrykcyjny i sztywny niż w
przypadku omawiania epok wcześniejszych. Dopiero w tym momencie zdałem sobie
sprawę, że tak naprawdę najwięcej swobody w myśleniu, największej dozy
krytycyzmu i zdroworozsądkowych spostrzeżeń zaznałem podczas dyskusji o
średniowiecznych kielichach, a nie analizując filmy Sasnala czy Radziszewskiego
(nic im nie umniejszając – nie o to tutaj chodzi).
Owa skostniałość ma pewnie podłoże historyczno-polityczne związane z
ustrojową transformacją. Polska – zapóźniona w stosunku do Zachodu – zaczęła od
zera czytać i przerabiać autorów, korzystać z teorii, idei obecnych w nauce już
od kilku dziesięcioleci, do tego nieraz już przemielonych na kilka sposobów. W
niektórych przypadkach zapewne dwadzieścia lat niewiele w tym temacie zmieniło.
To jednak zjawisko dosyć naturalne – zawsze za najcenniejsze uważamy zabawki,
których wcześniej nie mogliśmy mieć. Chodzi o pewien rodzaj nostalgicznego
przywiązania. Znacznie gorsze wydają się być wygenerowane tym mentalne
przyzwyczajenia, nie pozwalające zauważyć, że świat jest już trochę inny niż
pół wieku temu i potrzebuje innych modeli opisu niż „przerabianie traumy”,
„dekonstrukcja wizerunków” czy „spektakle władzy”. To kategorie, które mogą
stanowić jedynie ciekawy materiał antykwaryczny, a były i są podawane jako
naukowa świeżość. Niestety nierzadko do psutych brzuchów. A jak się jest
głodnym, to się łyka byle co.
Nie twierdzę, że popularne dziś akademickie dyskursy są kompletnie oderwane
od rzeczywistości. Zapewne nieraz nawet teorie sprzed kilku wieków mogą okazać
się całkiem pasujące i zgrabnie implikowane do postaw współczesnych. Problemem
jest, że coraz częściej dyskusje – wydawałoby się całkiem świeże – wpadają w
koleiny kolejnych schematów. Kolejne intelektualne pudełka, stawianie kolejnych
twierdz-bunkrów.
Bardzo dobrze obrazują to dyskusje w ramach jakiś zajęć, kiedy w grę
wchodzą zjawiska możliwe do opisania za pomocą przykładów z szeroko rozumianej
kultury – np. hip-hopu, piłki nożnej, programów telewizyjnych. Dopóki zjawiska te są
rozpatrywane z pozycji akademickich, znajdują się w bezpiecznym nawiasie
naukowego dyskursu – wszystko gra. Komplikacje pojawiają się, kiedy ktoś nagle
rozwala nawiasy i zaczyna opowiadać o tych sprawach PO PROSTU, odwraca sytuację
patrząc na rzeczywistość z perspektyw najbardziej lokalnych i konkretnych, a
nie intelektualnych konstrukcji. Za wartościowszy od wystaw w galerii uważa
mecz piłki nożnej, a etyki tyle samo wyniesie z rapowej piosenki co wiersza
Zbigniewa Herberta. Nie mówiąc już o sposobach dystrybuowania, sprzedawania czy
tworzenia kultury dobrze wyrażających się np. w praktykach lokalnych hip-hopowców,
co sugestywnie przedstawił ostatnio Jaś Domicz w filmie „Fame”.
Wygląda na to, że mile widziane jest poruszać
się lokalnie i stąd wyciągać wnioski, ale nie traktować tego serio. Podniecać
się literaturą klasy B, ale tylko na użytek pracy badawczej. Oglądać czasami
piłkę nożną, ale tylko w celu tropienia „widowisk w społeczeństwie
współczesnym”. W taki sposób nie da się zrozumieć rzeczywistości, a jedynie
złudzenia. Sytuacja przypomina trochę jazdę samochodem z kolesiami, którzy tępo
gapią się na strzałkę prędkościomierza. Niczym dzisiejsi akademicy (ale często
też artyści, politycy czy po prostu ludzie) ślepo wpatrzeni we wcale
niedzisiejsze teorie i nieswoje tematy samograje, boją się zwyczajnie wyjrzeć
za okno. Na życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz