9/30/2012

SPRZECZKA Z ZAMKNIĘTYMI OCZAMI

Kończą się wakacje, więc czas idealny, aby powiedzieć coś o szkole. Na szczęście nie jedyny nastawiam się na baty – markety już od czerwca namawiały na zeszyty, piórniki i kredki. Lepiej być gotowym zawczasu. Także na nieuniknione wkurzenie skierowane pod adresem swojej szkoły. Wydaje mi się, że wynikające często z pewnego rodzaju otumanienia, co w konsekwencji prowadzi do pudła – wkurzenie rozładowuje się nie tam, gdzie trzeba, nie obejmuje faktycznego według mnie problemu.

Uniwersytet to akademia. Przedmioty tam prowadzone, w większości niezależnie od kierunku, siłą rzeczy korzystają z narzędzi naukowych, akademickich właśnie. Burzenie się na to uważam za dziwaczne i porównywalne do sytuacji, kiedy razi nas, że dół wykopuje się szpadlem, a nie garnkiem. Lamenty – skądinąd często słuszne – że trzeba się wyuczyć kolosalnej ilości slajdów i dat są najmniejszym problemem, którego istota tkwi według mnie w swoistym zabunkrowaniu, kurczowym trzymaniu się tylko jednych metod, tylko jednych rozwiązań i co chyba najgorsze – przedstawianiu ich jako świeżych, nowych, luźniejszych. Niby to innych niż zatęchłe i niepotrzebne kucie dat i obrazków.

Na początku to faktycznie wkurzające. Wydawało mi się, że największą bolączką historii sztuki, którą studiuję jest beznadziejne wkuwanie na pamięć rzeczy, które i tak się zapomni, nudne wykłady o średniowiecznym rzemiośle, typach nagrobków itp. Jak się okazało orzeźwienia nie przyniosły wcale zajęcia ze sztuki XXI wieku, chociaż wiele osób twierdziło, że to najlepsze, co podczas studiów ich spotkało – lepsze na pewno niż nudne średniowiecze. To dobry przykład zupełnie błędnego oglądu sytuacji, kiedy koncentrujemy się jedynie na pojedynczych elementach, nie potrafiąc lub nie chcąc dostrzec tego, co wokół nich. Przyzwolenie na bycie ładną, nową – lecz niesamodzielną – marionetką.

To co męczyło podczas omawiania sztuki dawnej przy współczesności nie zniknęło, a nawet mocniej dało o sobie znać. To taki sam akademizm, tylko że współczesny. Paradoksalnie jeszcze bardziej restrykcyjny i sztywny niż w przypadku omawiania epok wcześniejszych. Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę najwięcej swobody w myśleniu, największej dozy krytycyzmu i zdroworozsądkowych spostrzeżeń zaznałem podczas dyskusji o średniowiecznych kielichach, a nie analizując filmy Sasnala czy Radziszewskiego (nic im nie umniejszając – nie o to tutaj chodzi).

Owa skostniałość ma pewnie podłoże historyczno-polityczne związane z ustrojową transformacją. Polska – zapóźniona w stosunku do Zachodu – zaczęła od zera czytać i przerabiać autorów, korzystać z teorii, idei obecnych w nauce już od kilku dziesięcioleci, do tego nieraz już przemielonych na kilka sposobów. W niektórych przypadkach zapewne dwadzieścia lat niewiele w tym temacie zmieniło. To jednak zjawisko dosyć naturalne – zawsze za najcenniejsze uważamy zabawki, których wcześniej nie mogliśmy mieć. Chodzi o pewien rodzaj nostalgicznego przywiązania. Znacznie gorsze wydają się być wygenerowane tym mentalne przyzwyczajenia, nie pozwalające zauważyć, że świat jest już trochę inny niż pół wieku temu i potrzebuje innych modeli opisu niż „przerabianie traumy”, „dekonstrukcja wizerunków” czy „spektakle władzy”. To kategorie, które mogą stanowić jedynie ciekawy materiał antykwaryczny, a były i są podawane jako naukowa świeżość. Niestety nierzadko do psutych brzuchów. A jak się jest głodnym, to się łyka byle co.

Nie twierdzę, że popularne dziś akademickie dyskursy są kompletnie oderwane od rzeczywistości. Zapewne nieraz nawet teorie sprzed kilku wieków mogą okazać się całkiem pasujące i zgrabnie implikowane do postaw współczesnych. Problemem jest, że coraz częściej dyskusje – wydawałoby się całkiem świeże – wpadają w koleiny kolejnych schematów. Kolejne intelektualne pudełka, stawianie kolejnych twierdz-bunkrów.

Bardzo dobrze obrazują to dyskusje w ramach jakiś zajęć, kiedy w grę wchodzą zjawiska możliwe do opisania za pomocą przykładów z szeroko rozumianej kultury – np. hip-hopu, piłki nożnej, programów telewizyjnych. Dopóki zjawiska te są rozpatrywane z pozycji akademickich, znajdują się w bezpiecznym nawiasie naukowego dyskursu – wszystko gra. Komplikacje pojawiają się, kiedy ktoś nagle rozwala nawiasy i zaczyna opowiadać o tych sprawach PO PROSTU, odwraca sytuację patrząc na rzeczywistość z perspektyw najbardziej lokalnych i konkretnych, a nie intelektualnych konstrukcji. Za wartościowszy od wystaw w galerii uważa mecz piłki nożnej, a etyki tyle samo wyniesie z rapowej piosenki co wiersza Zbigniewa Herberta. Nie mówiąc już o sposobach dystrybuowania, sprzedawania czy tworzenia kultury dobrze wyrażających się np. w praktykach lokalnych hip-hopowców, co sugestywnie przedstawił ostatnio Jaś Domicz w filmie „Fame”.    

Wygląda na to, że mile widziane jest poruszać się lokalnie i stąd wyciągać wnioski, ale nie traktować tego serio. Podniecać się literaturą klasy B, ale tylko na użytek pracy badawczej. Oglądać czasami piłkę nożną, ale tylko w celu tropienia „widowisk w społeczeństwie współczesnym”. W taki sposób nie da się zrozumieć rzeczywistości, a jedynie złudzenia. Sytuacja przypomina trochę jazdę samochodem z kolesiami, którzy tępo gapią się na strzałkę prędkościomierza. Niczym dzisiejsi akademicy (ale często też artyści, politycy czy po prostu ludzie) ślepo wpatrzeni we wcale niedzisiejsze teorie i nieswoje tematy samograje, boją się zwyczajnie wyjrzeć za okno. Na życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz